Echa pracy w Czechach

Echa pracy w Czechach

31.10.2018 07:30:54

Prawie trzy lata temu, na początku mojej „kariery” w Czechach, zaczęłam pracę na produkcji. Za namową koleżanki pojawiłam się na spotkaniu rekrutacyjnym polsko-czeskiej agencji pośrednictwa pracy. Młoda, miła pani w jastrzębskim McDonaldzie zebrała wokół siebie kilkanaście osób i zachwalała pracę u naszego południowego sąsiada. Nie wiem, czy w ogóle, ale w firmie, do której trafiłam, na pewno, bo miała z nimi umowę. Potem były badania lekarskie, szkolenie i praca. Wszystko w przeciągu kilku dni.

Ja, oderwana od dwudziestoletniego stażu za biurkiem, wpadłam w wir pracy na produkcji i to w systemie zmianowym. Od razu się w tym odnalazłam. Poznałam przy tym wielu innych Polaków z mojego miasta i okolic. Jeździłam do pracy wraz z czterema przyjaciółkami, auto prowadziłyśmy na zmianę. To znaczy, jeden tydzień ja, w drugim koleżanka, potem następna i tak w kółko. Zarobki nie były powalające, tym bardziej, że naszym formalnym pracodawcą była jednak agencja pracy, a nie konkretna firma.

Czesi od początku sprawiali wrażenie ospałych. Normalny tryb pracy Polaka to było dla nich prawdziwe wyzwanie. Bynajmniej nikt nie był z tego powodu szykanowany, ot, po prostu inna mentalność. Najgorzej, kiedy przełożony obwieścił, że jak będę wyrabiała normy, to dostanę premię. Praca niezbyt ciężka, ale monotonna. Współpracownicy odradzali mi tego, jednak ja, zachęcona obietnicą premii, dawałam radę. I co się okazało? Że zamiast premii, zobaczyłam podwyższona normę. I tak dwukrotnie. O nie, to było ponad moją naiwność. Czułam się zrobiona w „bambuko”, dlatego widząc, że za płotem po sąsiedzku buduje się zupełnie inna, nowa hala, wykazałam zainteresowanie powstającą konstrukcją. W srtróżówce dowiedziałam się nazwę.

Złożyłam internetową aplikację i dostałam się na rozmowę. Podstawy języka czeskiego już miałam za sobą, co wynikało z naturalnej konsekwencji codziennych kontaktów międzyludzkich. Papiery złożyłyśmy wszystkie z koleżankami, żeby w razie czego w dalszym ciągu pracować razem, w jednym zakładzie pracy i na jednej zmianie, ale w ostatniej chwili moje „przyjaciółki” stchórzyły. Stwierdziły, że niepewność jest gorsza od przewidywalnego, to znaczy, aktualnego pracodawcy. Ja zaryzykowałam.

Właściwie to stwierdziły, żebym najlepiej to ja została takim wytypowanym królikiem doświadczalnym, który ma relacjonować.

Okazało się, że przez pierwsze pół roku byłam jedyną Polką w zakładzie. Zaczęłam jeździć sama, bo zmiany – moje i koleżanek z poprzedniej firmy – „rozjechały się”. Podejmując każdorazowo nową pracę w Czechach, resetuje się ilość dni wolnych od pracy, na początek dostaje się 20, po dwóch latach 25. Tylko niektórzy pracodawcy kuszą na początek tymi 25-cioma. Obowiązuje też przy pierwszym podpisaniu nowej umowy trzymiesięczny okres próbny, czyli tak zwana „zkusebka”. Co to daje? Minimalną płacę oraz możliwość zakończenia pracy ze skutkiem natychmiastowym. Dla obu stron. Bez dodatkowych pytań i smrodu w papierach.

Moje koleżanki wraz z premią zaczęły zarabiać po przeliczeniu jakieś 4000 zł na rękę, podczas kiedy ja wyciągałam ledwo 2500 zł. Przez te trzy pierwsze miesiące. Nie było to budujące. Zaczęłam żałować podjętej wcześniej decyzji. Widziałam śmiech w oczach dotychczasowych koleżanek, mąż się na mnie złościł, że zamieniłam przysłowiową siekierkę na kijek. Cóż, ale byłam konsekwentna. Mam wyższe wykształcenie, więc rozglądałam się za czymś innym, bardziej lukratywnym i lepiej płatnym. Owszem, jeździłam na różne rozmowy, wcześniej umawiając się przez Internet. Czeskie portale są przepełnione ofertami pracy.

W Czechach nie ma bezrobocia, generują je przeważnie Romowie, żyjący z zasiłków, przy akceptacji całej reszty społeczeństwa. Rząd czeski na to stać, bo ma „duuużą” nadwyżkę budżetową. Nowych zakładów pracy wciąż u nich przybywa. Dlaczego? Bo mają stabilną sytuację gospodarczą (maksymalny podatek to 15%) oraz polityczną (nie mam pojęcia, kto jest u nich prezydentem, premierem, jaka jest partia rządząca, kto jest do niej w opozycji). U nich się nie politykuje, bo po prostu dzieje się dobrze. Oficjalnie się do tego przyznają, że są narodem ateistów. Jedna czeska parafia jest wielkości około dziesięciu naszych. Ale za to Wigilia czy Wielki Piątek to u nich święta oficjalne, wolne od pracy. A jak to wygląda u nas, w państwie z zadeklarowanymi ponad 90% katolikami? Sami to widzimy. Czasem myślę, że lepszy jest porządny ateista, niż falszywy katolik.

Ale wróćmy do mnie. Z rozmów o pracę nic dalej nie wynikało, bo gołym okiem było widać, że Polacy, owszem, są dla nich dobrzy na produkcję, ale na administracyjne stanowiska biurowe to już preferują swoich. Nie dawali mi tego odczuć, to tylko takie moje subiektywne spostrzeżenie. Zaczęłam zarabiać więcej i szlifowałam nieustannie język. Pojawiło się ogłoszenie, że jest nabór na stanowisko w dziale HR centrali mojej firmy. Zgłosiłam się i zaproszono mnie na rozmowę. Od razu musiałam napisać testy ze znajomości języków angielskiego i czeskiego oraz ogólnej wiedzy z zakresu europejskiego prawa zarządzania zasobami ludzkimi. Pytania nie były trudne, ale wszystkie w języku czeskim, dlatego 3/4 sukcesu tkwiło w poprawnym zrozumieniu, o co w ogóle chodzi w pytaniach testowych. Poczułam się jak na maturze, albo raczej egzaminie wstępnym na studia, ale zero stresu.

Potem wezwano mnie do drugiego etapu naboru na to stanowisko i wygrałam. Aktualnie jestem Senior Specialist HR z pensją podstawową 7000 zł na rękę. Do tego dochodzą premie kwartalne, trzynasta pensja i czternasta, kartki żywieniowe i częste wyjazdy integracyjne. Teraz na przykład do końca roku wprowadzili – po raz pierwszy od kiedy tutaj jestem – pracujące soboty dla chętnych. W sumie 10 sobót ekstra płatnych, generlanie dla produkcji, ale administracja też ma być. Plus obiad za 1 koronę.

Podobno popyt na auta produkowane w mojej firmie jest tak duży, że zwiększono plan o 10% i jeśli się go zrealizuje, to wszyscy pracownicy otrzymają dodatkowe 50% do pensji. Koreańczycy to bardzo rodzinny naród, a moi czescy współpracownicy są sympatyczni. Oprócz mnie jest tutaj jeszcze dwoje Polaków. To znaczy w biurze, bo na produkcji jest ich naprawdę wielu, co widać chociażby po przepełnionych darmowych autobusach z Polski lub rejestracjach SJZ, SCI, SWD, SPS i jeszcze kilku innych na parkingu. Do pracy jeżdżę z przyjemnością, mam tylko na rano, zaczynam w przedziale 5.30-8.30, to znaczy, w tym czasie muszę pojawić się w zakładzie i kończę osiem godzin od przyjścia. W ciągu dnia mam półgodzinną przerwę. Z czasu pracy nikt mnie nie rozlicza, nie mam żadnych norm. Kawa i przekąski za darmo. Plus szereg zniżek na atrakcje organizowane w Czechach.

Pracując w Czechach i mając małe dziecko można dostać tak zwane „materskie”, czyli 220 000 koron w ratach na dziecko i to bez względu na wysokość osiąganych dochodów. A jeśli ma się w Polsce przyznane „500+” to nie koliduje to ze sobą i można pobierać jedno i drugie. A odliczenia od podatku? Na przykład: na niepracującego małżonka lub z dochodem w Polsce poniżej 10 000 zł i trójkę dzieci (małe i uczące się do 24 roku życia). Razem = 9500zł rocznie. Na konto! Generalnie koszty życia u naszego sąsiada są wyższe, dlatego dobrze jest w Czechach zarabiać, ale mieszkać w Polsce. Tym bardziej powinniśmy z tego korzystać!

W razie nasuwających się pytań proszę o zadawanie pytań w komentarzach.

Autor: Anka Pisanka